- Joshua AddamsŚnieżynka
Porozmawiajmy o interesach - Czerwiec 251
Nie Lut 25, 2018 8:35 pm
lato, rok 251
Miesiące letnie w Polis nie były wyjątkowo uciążliwe.Panujący klimat sprzyjał osobom zimnolubnym, mianowicie nawet w nacieplejsze miesiące, temperatura powietrza nie przekraczała progu akceptowalności. Joshua wysiadł z taksówki i prawie natychmiast wyciągnął chusteczkę, w którą wytarł dłonie. Zapach kierowcy przyprawiał go o delikate mdłości i nawet nie chciał rozważać, kiedy ów taksówakrz umył ręce. Addams przekroczył próg klatki schodowej wieżowca, w którym żył jego brat Alfred, z żoną i dziećmi. Po odbyciu grzecznościowej pogawędki z portierem, udał się prosto do windy. Dopiero gdy się w niej znalazł, odetchnął z ulgą, prostując się i strzepując drobny pyłek ze swojego ramienia. Poprawił kołnierzyk, wyprostował przekrzywiony krawat i dopiero gdy uznał, że wszystko wygląda bez zarzutu, zadzwonił dzwonkiem, anonsując swoją obecność. Rzadko odwiedzał swoją rodzinę, więc była to wizyta niecodzienna.
Joshua wyprowadził się na swoje dość wcześnie. Była to dobra decyzja, gdyż jak się okazało, im dalej był od swoich krewnych, tym lepsze miał z nimi relacje. W wieku nastoletnim, regularnie dochodziło do potyczek słownych między nim, ojcem a czasem i resztą rodzeństwa. Dopiero, gdy doszło do tej rodzinnej separacji, ich stosunki stały się zupełnie poprawne.
Miesiące letnie w Polis nie były wyjątkowo uciążliwe.Panujący klimat sprzyjał osobom zimnolubnym, mianowicie nawet w nacieplejsze miesiące, temperatura powietrza nie przekraczała progu akceptowalności. Joshua wysiadł z taksówki i prawie natychmiast wyciągnął chusteczkę, w którą wytarł dłonie. Zapach kierowcy przyprawiał go o delikate mdłości i nawet nie chciał rozważać, kiedy ów taksówakrz umył ręce. Addams przekroczył próg klatki schodowej wieżowca, w którym żył jego brat Alfred, z żoną i dziećmi. Po odbyciu grzecznościowej pogawędki z portierem, udał się prosto do windy. Dopiero gdy się w niej znalazł, odetchnął z ulgą, prostując się i strzepując drobny pyłek ze swojego ramienia. Poprawił kołnierzyk, wyprostował przekrzywiony krawat i dopiero gdy uznał, że wszystko wygląda bez zarzutu, zadzwonił dzwonkiem, anonsując swoją obecność. Rzadko odwiedzał swoją rodzinę, więc była to wizyta niecodzienna.
Joshua wyprowadził się na swoje dość wcześnie. Była to dobra decyzja, gdyż jak się okazało, im dalej był od swoich krewnych, tym lepsze miał z nimi relacje. W wieku nastoletnim, regularnie dochodziło do potyczek słownych między nim, ojcem a czasem i resztą rodzeństwa. Dopiero, gdy doszło do tej rodzinnej separacji, ich stosunki stały się zupełnie poprawne.
- Ophelia F. AddamsŚwieża krew
Re: Porozmawiajmy o interesach - Czerwiec 251
Pon Lut 26, 2018 12:58 pm
Zawierała w sobie coś z wiatru halnego i świeżej bryzy zarazem — porywczość i łagodną pieszczotę niesioną na ramionach jednego, niezmiennego absurdu. I ten piękny kalejdoskop barw, niby zrodzonych ze słowa, lecz składających kłamliwe pocałunki o smaku martwej, konającej obietnicy. Wierzyła — nie, chciała wierzyć — iż było to jedyne spośród parszywych przekłamań składanych w ofierze na obrzmiałym licu wszechświata. Była nieprzerwanie oniemiała i zarazem zniesmaczona różnorodnością, wieloznacznością wszechrzeczy, obnosiła się z tym jednak łagodnie, zachowując maskę nie będącą pod żadnym kątem obelżywą wobec racji kosmosu.
I wszystko płynęło, niczym w wartkim nurcie rzecznym, porywane przez prądy namiętności, furii, samotności — całej palecie emocji zamykanej w jednym, pozornie gniewnym zaciśnięciu pięści, wbiciu paznokci w naskórek delikatny jak pocałunek jednej z mojr, która ostrzyła swe nożyce ku przecięciu jej nici. Nici zajętej szkarłatem, drgającej w rytm miarowych uderzeń jej serca. Ważyła w dłoniach swoje odbicie, mgliście rysujące się w przeszklonej szybie, oceniając nihilizm, z którym się obudziła na karku tego dnia. Samotność już dawno przestała jej doskwierać, uderzając swoim gorącem jedynie o wieczornych porach, w których zdejmował ją ze świata — popychając wprost w objęcia Morfeusza — sen, stanowiący dla szczególnej ostrości fizjonomii jedyne słuszne złagodnienie. Wszak jedynie wtedy usta na ogół ściśnięte w wąską linię surowości ukazywały pełnię swojego kwiatu, a szyte błękitnymi żyłkami powieki swobodnie opadały, ujmując całokształtowi stalowego, tnącego spojrzenia.
Dzień będący migreną — ciężką, dławiącą, bolesną, kującą w skroniach, przypominająca o pierwowzorze ludzkiego celu (w końcu czy ktoś już pamiętał o malowaniu swojej drogi pośród barwnych piwonii i deszczy majowych?) — ubierała w barwny, tańczący frazes także ją, stojącą w gąszczu tej nieprzebrniętej, duszącej mgły wytańczonej przez życiorys. Jej oczy — tak błyszczące, tak dręczące szare wnętrze niej samej bolączką zawartą w nieodgadnionym wyrazie, sprawiające, że powzięła głębszy wdech rozlewający się w jej wnętrzu jak gęsty, późnoletni sok; Odwróciła spojrzenie ku swoim subtelnie drżącym dłoniom, zatapiając wątłe strzępki własnej uwagi w kubku pełnym naparu herbaty, z którego ulatywały bure smugi świadczące o gorącu bijącym z jego wnętrza.
Dopiero usłyszawszy dzwonek anonsujący nadejście gościa, wyrwała się z własnej maligny niebytu, w której była dobitnie utkwiona, będąc skazaną na ciężar własnego towarzystwa, które — o ironio! — pętały jej nadgarstki tym przeklętym, sykliwym oddechem obłędu pielęgnowanego przez Addams we wnętrzu ze zdwojoną siłą. Skierowawszy się ku okazałym drzwiom, spodziewała się ów ognika istnienia, które za nimi zastała. Uśmiechnęła się półgębkiem, nieco parszywie, w ułamkach podle, ukrywając zamaskowany urok pod czernią ujętej metaforą woalki. Coś w jej klatce piersiowej zatrzepotało gwałtownie — prawdopodobnie nadający życie boleści, nade wszystko pragnący wolności ptak zechciał wyrwać się ze swej szczerozłotej klatki płuc. Dlaczego istnienie było tak dotkliwe?; Odsunęła się, pozwalając mężczyźnie wejść do pomieszczenia, po czym nie obdarzywszy go ani jednym słowem, skierowała się wgłąb mieszkania.
I wszystko płynęło, niczym w wartkim nurcie rzecznym, porywane przez prądy namiętności, furii, samotności — całej palecie emocji zamykanej w jednym, pozornie gniewnym zaciśnięciu pięści, wbiciu paznokci w naskórek delikatny jak pocałunek jednej z mojr, która ostrzyła swe nożyce ku przecięciu jej nici. Nici zajętej szkarłatem, drgającej w rytm miarowych uderzeń jej serca. Ważyła w dłoniach swoje odbicie, mgliście rysujące się w przeszklonej szybie, oceniając nihilizm, z którym się obudziła na karku tego dnia. Samotność już dawno przestała jej doskwierać, uderzając swoim gorącem jedynie o wieczornych porach, w których zdejmował ją ze świata — popychając wprost w objęcia Morfeusza — sen, stanowiący dla szczególnej ostrości fizjonomii jedyne słuszne złagodnienie. Wszak jedynie wtedy usta na ogół ściśnięte w wąską linię surowości ukazywały pełnię swojego kwiatu, a szyte błękitnymi żyłkami powieki swobodnie opadały, ujmując całokształtowi stalowego, tnącego spojrzenia.
Dzień będący migreną — ciężką, dławiącą, bolesną, kującą w skroniach, przypominająca o pierwowzorze ludzkiego celu (w końcu czy ktoś już pamiętał o malowaniu swojej drogi pośród barwnych piwonii i deszczy majowych?) — ubierała w barwny, tańczący frazes także ją, stojącą w gąszczu tej nieprzebrniętej, duszącej mgły wytańczonej przez życiorys. Jej oczy — tak błyszczące, tak dręczące szare wnętrze niej samej bolączką zawartą w nieodgadnionym wyrazie, sprawiające, że powzięła głębszy wdech rozlewający się w jej wnętrzu jak gęsty, późnoletni sok; Odwróciła spojrzenie ku swoim subtelnie drżącym dłoniom, zatapiając wątłe strzępki własnej uwagi w kubku pełnym naparu herbaty, z którego ulatywały bure smugi świadczące o gorącu bijącym z jego wnętrza.
Dopiero usłyszawszy dzwonek anonsujący nadejście gościa, wyrwała się z własnej maligny niebytu, w której była dobitnie utkwiona, będąc skazaną na ciężar własnego towarzystwa, które — o ironio! — pętały jej nadgarstki tym przeklętym, sykliwym oddechem obłędu pielęgnowanego przez Addams we wnętrzu ze zdwojoną siłą. Skierowawszy się ku okazałym drzwiom, spodziewała się ów ognika istnienia, które za nimi zastała. Uśmiechnęła się półgębkiem, nieco parszywie, w ułamkach podle, ukrywając zamaskowany urok pod czernią ujętej metaforą woalki. Coś w jej klatce piersiowej zatrzepotało gwałtownie — prawdopodobnie nadający życie boleści, nade wszystko pragnący wolności ptak zechciał wyrwać się ze swej szczerozłotej klatki płuc. Dlaczego istnienie było tak dotkliwe?; Odsunęła się, pozwalając mężczyźnie wejść do pomieszczenia, po czym nie obdarzywszy go ani jednym słowem, skierowała się wgłąb mieszkania.
- Joshua AddamsŚnieżynka
Re: Porozmawiajmy o interesach - Czerwiec 251
Pon Lut 26, 2018 1:44 pm
Joshua w pewnym sensie zdawał sobie sprawę, że jego szwagierka nie do końca ma równo pod kopułką. Być może było to wyłącznie przeczucie, a może widział obłęd w jej oczach ? Natłok jej myśli, jego samego doprowadziłby do nerwicy, albo depresji. W odróżnieniu od pani Addams, jego umysł wydawał się być równie czysty, co jego gabinet. Wszystko poukładane, jasne i klarowne.
- Witaj Ophelio - uśmiechnął się nieznacznie, niezrażony chłodnym powitaniem (a raczej jego brakiem) i przekroczył próg domostwa. Rzadko tu bywał, jak i u reszty swojej rodziny. Pomijając już różnice poglądowe, zwyczajnie czuł się tu dziwnie...ciężko. Być może była to kwestia panującej atmosfery, gęstej jak płynny beton. Miał wrażenie, że przy dłuższym przebywaniu tu, przeciętny człowiek mógłby mieć problem z oddychaniem, a co dopiero z normalnym funkcjonowaniem.
Udał się za Panią domu i zapewne usiedli w pokoju gościnnym lub gabinecie, w zależności, gdzie Ophelia go poprowadziła. Położył na kolanach lekarską torbę, z którą się nie rozstawał i nie owijając w bawełnę, postanowił przejść do meritum.
- Chciałbym porozmawiać o przyszłości Josephine. - oznajmił bez ogródek - Konkretniej o jej przyszłości zawodowej. Chciałbym ją wziąć pod swoje skrzydła. - Joshua zajmował się badaniem mutacji, zarówno u żywych, jak i martwych pacjentów. Starał się zrozumieć procesy zachodzące w ciele, po wystawieniu na działanie promieniowania i wykorzystać tą wiedzę, by odwrócić ten proces. Josephine zdawała się być osóbką bardzo bystrą, aczkolwiek równie spaczoną psychicznie, co rodzice. Liczył, że przy okazji uda mu się uratować tą biedną duszę, przed całkowitą degradacją.
- Josephine kryje w sobie wielki potencjał, zbrodnią byłoby go zmarnować. Jest wystarczająco młoda, by wchłonąć taką ilość wiedzy, a dostatecznie dojrzała, by znieść niektóre widoki, towarzyszące tego rodzajowi pracy. - jak zwykle był do przesady konkretny, nie rozdrabniając się niepotrzebnie.
- Witaj Ophelio - uśmiechnął się nieznacznie, niezrażony chłodnym powitaniem (a raczej jego brakiem) i przekroczył próg domostwa. Rzadko tu bywał, jak i u reszty swojej rodziny. Pomijając już różnice poglądowe, zwyczajnie czuł się tu dziwnie...ciężko. Być może była to kwestia panującej atmosfery, gęstej jak płynny beton. Miał wrażenie, że przy dłuższym przebywaniu tu, przeciętny człowiek mógłby mieć problem z oddychaniem, a co dopiero z normalnym funkcjonowaniem.
Udał się za Panią domu i zapewne usiedli w pokoju gościnnym lub gabinecie, w zależności, gdzie Ophelia go poprowadziła. Położył na kolanach lekarską torbę, z którą się nie rozstawał i nie owijając w bawełnę, postanowił przejść do meritum.
- Chciałbym porozmawiać o przyszłości Josephine. - oznajmił bez ogródek - Konkretniej o jej przyszłości zawodowej. Chciałbym ją wziąć pod swoje skrzydła. - Joshua zajmował się badaniem mutacji, zarówno u żywych, jak i martwych pacjentów. Starał się zrozumieć procesy zachodzące w ciele, po wystawieniu na działanie promieniowania i wykorzystać tą wiedzę, by odwrócić ten proces. Josephine zdawała się być osóbką bardzo bystrą, aczkolwiek równie spaczoną psychicznie, co rodzice. Liczył, że przy okazji uda mu się uratować tą biedną duszę, przed całkowitą degradacją.
- Josephine kryje w sobie wielki potencjał, zbrodnią byłoby go zmarnować. Jest wystarczająco młoda, by wchłonąć taką ilość wiedzy, a dostatecznie dojrzała, by znieść niektóre widoki, towarzyszące tego rodzajowi pracy. - jak zwykle był do przesady konkretny, nie rozdrabniając się niepotrzebnie.
- Ophelia F. AddamsŚwieża krew
Re: Porozmawiajmy o interesach - Czerwiec 251
Wto Lut 27, 2018 4:27 pm
Istniała jako plamka na nieboskłonie, nieistotna jedna milionowa wszechświata, chcąca namalować swoją drogę pośród drzew o koronach rozłożystych jak nitki waty cukrowej. Odnajdywała własne obrzmiałe ja na samym krańcu wielobarwnej tęczy, brzmiąc czystymi, niepokalanymi perłami głosu, które rozbijały się o lśniącą podłogę, rozbiegając się na wszystkie strony wszechrzeczy. Duchy jej własnych snów, sennych koszmarów, również tych roztańczonych na jawie dręczyły jej umysł, pozostawiając po własnych ramach blade ślady pośród wzburzonych myśli. Przez tę przeklętą narrację szarego wnętrza, gasnącego blasku, spłowiałego serca — niegdyś o barwie soczystego, trującego jabłka, obecnie zaś przyjmującego rozmaitość barw późnojesiennej jarzębiny stała się cieniem samej siebie. Chciała istnieć w pełni tanatycznej magii znaczenia tego prostego stwierdzenia, zaciskając co rusz nerwowo palce w pięść, wbijając paznokcie we wrażliwy naskórek, powracała do bieżącej rzeczywistości, przeklinając wielokrotnie własną jaźń, która błądziła pośród metafor pięknych jak orchidee i równie okrutnych w barwie. Westchnęła — cicho, pod nosem, ledwie dosłyszalnie — wszak przekonała się na własnej skórze, jak mściwe potrafi być oblicze Hypnosa, gdy zdejmuje z powiek sen, ściągając go na wiekuisty niebyt.
Wyszeptaj mi na ucho, dlaczego czerń rozlanej kawy na nieboskłonie kłania się ku naszej ziemi — tej, na której w kapsułce kołysanki zamykamy swoje nadzieje i pragnienia; na piasku której rysujemy palcem nasze gromkie obawy, zaprzeczając wielokrotnie szarpiącej nasz żywot obojętności.
Czuła nieznośną lekkość bytu, gdy wiodła mężczyznę ku gabinetowi, zupełnie jakby jej istnienie, to wspaniałe, znaczące słowo, nie było przyklejone do nader cienkiego, wielobarwnego witraża codzienności. Zamknąwszy za nimi drzwi, wskazała mu niedbale dłonią krzesło, sama zaś oparła się o wiekowe, hebanowe, lśniące biurko. Wyciągnąwszy z kieszeni papierosy, odpaliła jednego, mrużąc nieznacznie oczy, których wzrok ślizgał się uważnie po fizjonomii Addamsa; Wybuchła perłami śmiechu, których żyłka z nagłością równą lawinie pękła, uwalniając lśniącą, kolistą biel, która rozbiła się o dźwięczną przestrzeń. Zamilkłszy, uśmiechnęła się — nawet szczerze, w kontraście do tnącego, surowego spojrzenia umoszczonego w niebycie; Niewątpliwie jej życie sprowadzało się do chęci namalowania własnego uniwersum, w którym mogłaby płynąć przez wiekuistą, ciemną toń, w której odbijałyby się światła migotliwych miliardów gwiazd, którymi poprzetykany był nieboskłon. Nie było jej jednak dane. Nie. Nie teraz.
— Dlaczego przychodzisz z tym do mnie, a nie do mojego męża? — spytała, zaciągnąwszy się dymem papierosowym, który wraz ze słowami opuszczał kłębami jej usta. — Niech opatrzność boska ma cię z dala od myśli, jakobym ja miała być łagodniejsza wobec ciebie, niż Alfred — stwierdziła, przekrzywiając nieznacznie głowę, ukazując bladą, łabędzią szyję. — W mojej aspiracji nigdy nie leżało dobro Josephine. — Uśmiechnęła się kwaśno, urwawszy. — Dotychczasowo towarzyszyła Alfredowi, ponieważ on uznał to za słuszne, a ona sama się ku temu garnęła. Teraz, jako prawie dorosła osoba, może sama decydować o swoich losach. W moim interesie leży jedynie wydanie jej za mąż.
Popadła momentalnie w marazm, który wydał jej się dalekim od tego, który na co dzień budził się w jej kościach o mglistym poranku. Zupełnie jakby niebo pokłoniło się jej nisko, upadając do samych stóp, jednak nie tłukąc się swym światłym czołem o podłogę. Słowa, które zatrzymały się w jej gardle zaschniętym przez nieme padoły pokorności, miały odpłynąć niebawem jak wianki świętojańskie. Uchyliła płatki warg, niby skłaniając się do przecięcia ciszy ostrzem wielobarwnego dźwięku, jednak ostatecznie pozwoliła im raptem uformować się w uśmiech przypominający księżyc na wiosnę o zmierzchu. Drżąca dłoń, ujmująca między palcami papieros ponownie powędrowała wraz ze słabością gestu ku ustom, gdy zwracała puste spojrzenie mu Addamsowi.
Wyszeptaj mi na ucho, dlaczego czerń rozlanej kawy na nieboskłonie kłania się ku naszej ziemi — tej, na której w kapsułce kołysanki zamykamy swoje nadzieje i pragnienia; na piasku której rysujemy palcem nasze gromkie obawy, zaprzeczając wielokrotnie szarpiącej nasz żywot obojętności.
Czuła nieznośną lekkość bytu, gdy wiodła mężczyznę ku gabinetowi, zupełnie jakby jej istnienie, to wspaniałe, znaczące słowo, nie było przyklejone do nader cienkiego, wielobarwnego witraża codzienności. Zamknąwszy za nimi drzwi, wskazała mu niedbale dłonią krzesło, sama zaś oparła się o wiekowe, hebanowe, lśniące biurko. Wyciągnąwszy z kieszeni papierosy, odpaliła jednego, mrużąc nieznacznie oczy, których wzrok ślizgał się uważnie po fizjonomii Addamsa; Wybuchła perłami śmiechu, których żyłka z nagłością równą lawinie pękła, uwalniając lśniącą, kolistą biel, która rozbiła się o dźwięczną przestrzeń. Zamilkłszy, uśmiechnęła się — nawet szczerze, w kontraście do tnącego, surowego spojrzenia umoszczonego w niebycie; Niewątpliwie jej życie sprowadzało się do chęci namalowania własnego uniwersum, w którym mogłaby płynąć przez wiekuistą, ciemną toń, w której odbijałyby się światła migotliwych miliardów gwiazd, którymi poprzetykany był nieboskłon. Nie było jej jednak dane. Nie. Nie teraz.
— Dlaczego przychodzisz z tym do mnie, a nie do mojego męża? — spytała, zaciągnąwszy się dymem papierosowym, który wraz ze słowami opuszczał kłębami jej usta. — Niech opatrzność boska ma cię z dala od myśli, jakobym ja miała być łagodniejsza wobec ciebie, niż Alfred — stwierdziła, przekrzywiając nieznacznie głowę, ukazując bladą, łabędzią szyję. — W mojej aspiracji nigdy nie leżało dobro Josephine. — Uśmiechnęła się kwaśno, urwawszy. — Dotychczasowo towarzyszyła Alfredowi, ponieważ on uznał to za słuszne, a ona sama się ku temu garnęła. Teraz, jako prawie dorosła osoba, może sama decydować o swoich losach. W moim interesie leży jedynie wydanie jej za mąż.
Popadła momentalnie w marazm, który wydał jej się dalekim od tego, który na co dzień budził się w jej kościach o mglistym poranku. Zupełnie jakby niebo pokłoniło się jej nisko, upadając do samych stóp, jednak nie tłukąc się swym światłym czołem o podłogę. Słowa, które zatrzymały się w jej gardle zaschniętym przez nieme padoły pokorności, miały odpłynąć niebawem jak wianki świętojańskie. Uchyliła płatki warg, niby skłaniając się do przecięcia ciszy ostrzem wielobarwnego dźwięku, jednak ostatecznie pozwoliła im raptem uformować się w uśmiech przypominający księżyc na wiosnę o zmierzchu. Drżąca dłoń, ujmująca między palcami papieros ponownie powędrowała wraz ze słabością gestu ku ustom, gdy zwracała puste spojrzenie mu Addamsowi.
- Joshua AddamsŚnieżynka
Re: Porozmawiajmy o interesach - Czerwiec 251
Sro Lut 28, 2018 10:47 am
Chyba Bóg i cały zastęp aniołów czuwał nad najmłodszym dzieckiem Addamsów. To wręcz cud, że Joshua okazał się być odporny na całe to szaleństwo. Gdyby medyk poznał myśli i chaos panujący w głowie szwagierki, albo by zwątpił, albo ewakuował się zsypem na śmieci.
Przy rozchwianiu Ophelii ciężko było ocenić, co tak naprawdę kobieta czuła. Na jej perlisty śmiech, Addams odpowiedział jedynie uśmiechem - łagodnym, nieskażonym kpiną czy obłudą. Uważał, że w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przypadków, był on najlepszą odpowiedzią. Po co miał unosić się honorem czy wybuchać niepotrzebnym gniewem? Czy i bez tego, życie nie było wystarczająco skomplikowane?
- Dlaczego ? - zapytał, nie kryjąc nutki zdziwienia w głosie - Ponieważ każda mądra kobieta...a nawet nieco inteligentniejszy od osła mężczyzna rozumie, że choć to mąż jest głową rodziny, żona jest szyją, która ta głową kręci.
Jednym z punktów zapalnych tej rodziny, były poglądy badacza na temat kobiet. Nie żyli już w czasach zamierzchłych i uważał, że najwyższy czas by kobiety nabyły większych, jak nie równych praw, co mężczyźni. Bo w czym niby miały być gorsze? Dla przykładu - Josephine posiadała hart ducha i siłę większą, niż większość zmanierowanych fircyków należących do wyższej strefy
- Łagodniejsza? Nie przyszedłem tu po burę, jak głupi uczniak. - zaśmiał się serdecznie - I nie wmówisz mi, moja droga, że choć w najmniejszym stopniu, nie dbasz o dobro swojej córki. Czasy się zmieniają, Ophelio. Małżeństwo to nie jedyna droga, jaką Josephine może podążać. Dziewczyna ledwie skończyła piętnasty rok życia! Jeżeli trafi pod moje skrzydła, ja pomogę jej rozwinąć jej własne. - obserwował szwagierkę uważnie. Czasami miał wrażenie, że ta zwyczajnie odpływała w niebyt i była tu wyłącznie ciałem. - Porozmawiaj o tym z mężem. Jak wiesz, mimo więzów krwi, dzieli nad więcej niż łączy. Obawiam się, że chęć zrobienia mi na złość, mogłaby przesłonić jego zdrowy rozsądek. - jego oczy płonęły teraz zapałem. Z bratanicą przy boku, mógłby zdziałać znacznie więcej.
Przy rozchwianiu Ophelii ciężko było ocenić, co tak naprawdę kobieta czuła. Na jej perlisty śmiech, Addams odpowiedział jedynie uśmiechem - łagodnym, nieskażonym kpiną czy obłudą. Uważał, że w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przypadków, był on najlepszą odpowiedzią. Po co miał unosić się honorem czy wybuchać niepotrzebnym gniewem? Czy i bez tego, życie nie było wystarczająco skomplikowane?
- Dlaczego ? - zapytał, nie kryjąc nutki zdziwienia w głosie - Ponieważ każda mądra kobieta...a nawet nieco inteligentniejszy od osła mężczyzna rozumie, że choć to mąż jest głową rodziny, żona jest szyją, która ta głową kręci.
Jednym z punktów zapalnych tej rodziny, były poglądy badacza na temat kobiet. Nie żyli już w czasach zamierzchłych i uważał, że najwyższy czas by kobiety nabyły większych, jak nie równych praw, co mężczyźni. Bo w czym niby miały być gorsze? Dla przykładu - Josephine posiadała hart ducha i siłę większą, niż większość zmanierowanych fircyków należących do wyższej strefy
- Łagodniejsza? Nie przyszedłem tu po burę, jak głupi uczniak. - zaśmiał się serdecznie - I nie wmówisz mi, moja droga, że choć w najmniejszym stopniu, nie dbasz o dobro swojej córki. Czasy się zmieniają, Ophelio. Małżeństwo to nie jedyna droga, jaką Josephine może podążać. Dziewczyna ledwie skończyła piętnasty rok życia! Jeżeli trafi pod moje skrzydła, ja pomogę jej rozwinąć jej własne. - obserwował szwagierkę uważnie. Czasami miał wrażenie, że ta zwyczajnie odpływała w niebyt i była tu wyłącznie ciałem. - Porozmawiaj o tym z mężem. Jak wiesz, mimo więzów krwi, dzieli nad więcej niż łączy. Obawiam się, że chęć zrobienia mi na złość, mogłaby przesłonić jego zdrowy rozsądek. - jego oczy płonęły teraz zapałem. Z bratanicą przy boku, mógłby zdziałać znacznie więcej.
- Ophelia F. AddamsŚwieża krew
Re: Porozmawiajmy o interesach - Czerwiec 251
Nie Mar 04, 2018 10:59 am
Skrzydła o podciętych nasadach, zbrudzone szkarłatem krwi, rdzawymi różami posoki, pierze wdzięcznie opadające ku pulsującej ranie widniejącej na nieboskłonie, oznajmiającej siną barwą apogeum ludzkości — ostatnie tchnienie wyduszone spomiędzy warg samego Hadesu. Addams stała się bezskrzydłym ptakiem, wyjątkowo dumnym, acz sprowadzonym do samego minimum istnienia, skoncentrowana w subtelności własnego szaleństwa nie dostrzegała krzywdy, którą z nieprzeciętną brutalnością wyrządził jej świat już u zarania. Jej dzieciństwo wszak przyjmowało barwę wiekowych ksiąg, słów wypełnionych bólem i pięknem, burgundowych orchidei sycących apetyt soczystością koloru; Obsesyjnej skłonności do uniesień zaś nigdy nie skrywała, posiadając za własne żarliwe piętno odciśnięte na rumianych policzkach przez pocałunek wszechświata. Jej rozumienie wszechrzeczy zatrzymało się na zupełnie odmiennej płaszczyźnie i choć chciała wykrzyczeć te skute cierniem pąki róż, dławiły ją one, nie pozwalając wyjawić najintymniejszych sekretów bytowania. Jedynie niepewnie uginające się kąciki ust, chcące iść za dłonią kurtuazji, acz nieokreślone w swym uporze, drżące nerwowo dłonie, opadające powieki szyte nićmi błękitnych żyłek sugerowały rozgrywającą się wewnątrz rdzawą batalię. Chciała — ach, okrutnie chciała — wyszeptać o świcie, gdy każde istnienie jest odmienione, związane nieodłącznie z duchowym medium, własne dzwoniące w umyśle szaleństwo, jednak przez wzgląd na czystą przyzwoitość — zostawiała je sobie samej, pieszczotliwie opiekując się nim o zmroku.
Powiedz im wszystko, co wiesz. Wszystko, sprowadzone do wartości minimalnej. Pozwól swoim skrzywdzonym skrzydłom rozwinąć się w bólu, stworzyć szkielet, na którym wzbijesz się w to przeklęte minimum wszechświata. Wszak co to za życie, gdy masz cały świat pod swoimi stopami?
Posiadła jednak w całej przeklętej kantyczce swojego istnienia onieśmielający wręcz oddech manipulacji, którym znaczyła swój życiorys krwistą, ciemną linią. Rysy jej bytowania były niekrycie ostre, znaczone intrygą i fortelem, o zapachu piwonii i dźwięku wybijanych corocznie wiosennych orkiestr; W gruncie rzeczy chciała jedynie wzbić się na swych wyłamanych skrzydłach w przestworza, poznać smak owego minimum nakreślonego u samego szczytu przestworzy, gdy błękit nieboskłonu był opluty białawymi obłokami; Chciała natrafić na to jedno ułamkowe spojrzenie, które otworzy drogę do jednej z wielu historii, które pozostawiają po sobie bazgroły umysłu składające się na całokształt chwili. Ach, przez jej życie przewijało się tyle kobiet oblanych adenium, jednak róża jej pustyni już dawno zwiędniała w oczach pozostawiając po sobie na miejscu jedynie niedostępny akwen.
Spojrzała na niego tym bystrym, nieprzystępnym spojrzeniem, na którego dnie kryły się wszystkie głoski niemożliwe do wypowiedzenia. Ciemne oczy, zwrócone ku Addamsowi momentalnie się zwężyły, zaś ich zewnętrzne kąciki zaznaczyły się płytkimi bruzdami. Sprawiała niekryte wrażenie, jakoby chciała wylać na niego wiadro słów staccato, krótkimi zdaniami. Zamiast tego jednak uniosła jeden kącik warg ku górze.
— Doprawdy mi nie wierzysz, że nie posiadam instynktu typowego matkom wobec swoich dzieci? — spytała spokojnie, bez cienia niewiary, które sugerowało rozlane mleko słów. — Josh, znamy się raptem z paru rodzinnych spotkań. Moja rodzina to sprawa wybitnie odległa i nie chcę brzmieć protekcjonalnie, ale nie masz pojęcia, co oznacza bycie Winchesterem i jak głęboki ślad odciska to na umyśle — zamilkła, gasząc papierosa w popielniczce, ukracając życie dogorywającej gwiazdy śmierci. — Nigdy nie chciałam mieć dzieci, ale okazało się to być moją powinnością. Zapewne ciężko ci to sobie wyobrazić, ale Alfred jest lepszym ojcem dla Josephine, niż ja matką. — Wzruszyła ramionami.
— Czasy się zmieniają, ale pewne rzeczy pozostają stałe. Czy myślisz, że ja nie snułam mrzonek o swojej wątłej emancypacji? Nie bądź naiwny, Josh, sprzedam ci po znajomości radę, jak kobiety zyskują wolność w małżeństwie. Wszystko rozgrywa się wokół tego, aby mężczyzna myślał, że ma władzę. Z tą myślą kobieta może osiągać szczyty — odparła ze stoickim niemalże spokojem. — Przedyskutuję tę sprawę z Alfredem. Mam jednak wrażenie, że mylnie go odbierasz. To człowiek, którego emocje nigdy nie przesłoniłyby zdrowego rozsądku.
Przekrzywiła lekko głowę, pozwalając niesfornym kosmykom, które wyślizgnęły się z upięcia położyć się muśnięciem pędzla na policzku, podczas gdy atmosfera, w której oboje tonęli pieniła się niczym tonik. Ważyła każdy jego gest, doceniając każdą minimalnizm zawartą w jego osobie — sam całokształt ludzki był niewątpliwie jedną z najsłodszych rzeczy działających na jej duszę.
Powiedz im wszystko, co wiesz. Wszystko, sprowadzone do wartości minimalnej. Pozwól swoim skrzywdzonym skrzydłom rozwinąć się w bólu, stworzyć szkielet, na którym wzbijesz się w to przeklęte minimum wszechświata. Wszak co to za życie, gdy masz cały świat pod swoimi stopami?
Posiadła jednak w całej przeklętej kantyczce swojego istnienia onieśmielający wręcz oddech manipulacji, którym znaczyła swój życiorys krwistą, ciemną linią. Rysy jej bytowania były niekrycie ostre, znaczone intrygą i fortelem, o zapachu piwonii i dźwięku wybijanych corocznie wiosennych orkiestr; W gruncie rzeczy chciała jedynie wzbić się na swych wyłamanych skrzydłach w przestworza, poznać smak owego minimum nakreślonego u samego szczytu przestworzy, gdy błękit nieboskłonu był opluty białawymi obłokami; Chciała natrafić na to jedno ułamkowe spojrzenie, które otworzy drogę do jednej z wielu historii, które pozostawiają po sobie bazgroły umysłu składające się na całokształt chwili. Ach, przez jej życie przewijało się tyle kobiet oblanych adenium, jednak róża jej pustyni już dawno zwiędniała w oczach pozostawiając po sobie na miejscu jedynie niedostępny akwen.
Spojrzała na niego tym bystrym, nieprzystępnym spojrzeniem, na którego dnie kryły się wszystkie głoski niemożliwe do wypowiedzenia. Ciemne oczy, zwrócone ku Addamsowi momentalnie się zwężyły, zaś ich zewnętrzne kąciki zaznaczyły się płytkimi bruzdami. Sprawiała niekryte wrażenie, jakoby chciała wylać na niego wiadro słów staccato, krótkimi zdaniami. Zamiast tego jednak uniosła jeden kącik warg ku górze.
— Doprawdy mi nie wierzysz, że nie posiadam instynktu typowego matkom wobec swoich dzieci? — spytała spokojnie, bez cienia niewiary, które sugerowało rozlane mleko słów. — Josh, znamy się raptem z paru rodzinnych spotkań. Moja rodzina to sprawa wybitnie odległa i nie chcę brzmieć protekcjonalnie, ale nie masz pojęcia, co oznacza bycie Winchesterem i jak głęboki ślad odciska to na umyśle — zamilkła, gasząc papierosa w popielniczce, ukracając życie dogorywającej gwiazdy śmierci. — Nigdy nie chciałam mieć dzieci, ale okazało się to być moją powinnością. Zapewne ciężko ci to sobie wyobrazić, ale Alfred jest lepszym ojcem dla Josephine, niż ja matką. — Wzruszyła ramionami.
— Czasy się zmieniają, ale pewne rzeczy pozostają stałe. Czy myślisz, że ja nie snułam mrzonek o swojej wątłej emancypacji? Nie bądź naiwny, Josh, sprzedam ci po znajomości radę, jak kobiety zyskują wolność w małżeństwie. Wszystko rozgrywa się wokół tego, aby mężczyzna myślał, że ma władzę. Z tą myślą kobieta może osiągać szczyty — odparła ze stoickim niemalże spokojem. — Przedyskutuję tę sprawę z Alfredem. Mam jednak wrażenie, że mylnie go odbierasz. To człowiek, którego emocje nigdy nie przesłoniłyby zdrowego rozsądku.
Przekrzywiła lekko głowę, pozwalając niesfornym kosmykom, które wyślizgnęły się z upięcia położyć się muśnięciem pędzla na policzku, podczas gdy atmosfera, w której oboje tonęli pieniła się niczym tonik. Ważyła każdy jego gest, doceniając każdą minimalnizm zawartą w jego osobie — sam całokształt ludzki był niewątpliwie jedną z najsłodszych rzeczy działających na jej duszę.
- Joshua AddamsŚnieżynka
Re: Porozmawiajmy o interesach - Czerwiec 251
Nie Mar 04, 2018 9:47 pm
Mnogość emocji przemykających przez twarz Ophelii aAddams, mogła przyprawić o zawrót głowy. Biedna istota, tyle myśli na raz! Jednak czystość umysłu, miała swoje duże zalety.
- Nie nazwalbym tego niedowierzaniem, Ophelio. - powiedział z uśmiechem- Nie siedzę też w Twojej głowie, ani nie zajrzałem w Twoje serce. Myślę jednak i żywię taką nadzieję, że nie umiesz po prostu zidentyfikować tych uczuć w sobie - nie wspomniał jednak, że ma aż nadto pojęcie, co też oznacza bycie Winchesterem.
On i siostra Ophelii - Beth, byli sobie najbliższymi przyjaciółmi. Już wiele lat temu otworzyli się przed sobą i poznali wręcz od podszewki. Znali swoje małe sekrety, dzielili marzeniami i zwierzali ze skrywanych obaw. Wiedział jak jej było ciężko, jak bardzo czuła się stłamszona i niedoceniona, jak rodzina naciskała na jej rychle zamążpójście. Cenił sobie tą przyjaźń tak bardzo, że w życiu nie posunąłby się użyć tej wiedzy, by mieć argument w tej dyskusji. Ophelia więc mogła uznać, że tą jej część wygrala.
Był kiedyś zakochany. Czuł wtedy, że to ta jedyna, Jego ukochana, wyśniona Wiktoria, która mogła sobie kręcić jego główką, jak jej się żywnie podobało. Był cały jej i należał tylko do niej. Nie było tu jednak wzajemności, bo ona nie potrafiła zadowolić się tylko nim. I ta cudowna, jedyna w swoim rodzaju Wiktoria, złamała jego serce tak bardzo, że już nigdy więcej nie potrafił pokochać. Jak ciężkie było dla niego odwrócić się i wyjść wtedy z sypialnii, jak upokarzające było oznajmienie rodzinie, że nie będzie żadnego ślubu, jak wiele wylało się z niego goryczy i smutku, gdy Beth posłużyła mu wsparciem i dobrym słowem. Coż on wtedy by zrobił, gdyby zabrakło przy nim przyjaciółki ?
Szczęśliwie czas okazał się dla niego łaskawy i po jakimś czasie znów zaczął się śmiać.
-Dziękuję Ci za tą dobrą radę. - odparł rozbawiony. - Jestem bogatszy o nową wiedzę.
Nie wyciekała z niego ironia, nie przebijała się przez jego słowa złośliwość. Wydawał się być jasną hipernową, której nie sposób było przyćmić czy zadusić. Byli w tej chwili niczym ying i yang, przy czym nie sposób było im się zrównoważyć i połączyć.
- Porozmawiaj z nim więc. Jak wspomniałaś wcześniej, mieliśmy okazję do zaledwie kilku rodzinnych spotkań, stąd możesz nie rozumieć realcji łączącej mnie z bratem. - odparł uprzejmie
- Nie nazwalbym tego niedowierzaniem, Ophelio. - powiedział z uśmiechem- Nie siedzę też w Twojej głowie, ani nie zajrzałem w Twoje serce. Myślę jednak i żywię taką nadzieję, że nie umiesz po prostu zidentyfikować tych uczuć w sobie - nie wspomniał jednak, że ma aż nadto pojęcie, co też oznacza bycie Winchesterem.
On i siostra Ophelii - Beth, byli sobie najbliższymi przyjaciółmi. Już wiele lat temu otworzyli się przed sobą i poznali wręcz od podszewki. Znali swoje małe sekrety, dzielili marzeniami i zwierzali ze skrywanych obaw. Wiedział jak jej było ciężko, jak bardzo czuła się stłamszona i niedoceniona, jak rodzina naciskała na jej rychle zamążpójście. Cenił sobie tą przyjaźń tak bardzo, że w życiu nie posunąłby się użyć tej wiedzy, by mieć argument w tej dyskusji. Ophelia więc mogła uznać, że tą jej część wygrala.
Był kiedyś zakochany. Czuł wtedy, że to ta jedyna, Jego ukochana, wyśniona Wiktoria, która mogła sobie kręcić jego główką, jak jej się żywnie podobało. Był cały jej i należał tylko do niej. Nie było tu jednak wzajemności, bo ona nie potrafiła zadowolić się tylko nim. I ta cudowna, jedyna w swoim rodzaju Wiktoria, złamała jego serce tak bardzo, że już nigdy więcej nie potrafił pokochać. Jak ciężkie było dla niego odwrócić się i wyjść wtedy z sypialnii, jak upokarzające było oznajmienie rodzinie, że nie będzie żadnego ślubu, jak wiele wylało się z niego goryczy i smutku, gdy Beth posłużyła mu wsparciem i dobrym słowem. Coż on wtedy by zrobił, gdyby zabrakło przy nim przyjaciółki ?
Szczęśliwie czas okazał się dla niego łaskawy i po jakimś czasie znów zaczął się śmiać.
-Dziękuję Ci za tą dobrą radę. - odparł rozbawiony. - Jestem bogatszy o nową wiedzę.
Nie wyciekała z niego ironia, nie przebijała się przez jego słowa złośliwość. Wydawał się być jasną hipernową, której nie sposób było przyćmić czy zadusić. Byli w tej chwili niczym ying i yang, przy czym nie sposób było im się zrównoważyć i połączyć.
- Porozmawiaj z nim więc. Jak wspomniałaś wcześniej, mieliśmy okazję do zaledwie kilku rodzinnych spotkań, stąd możesz nie rozumieć realcji łączącej mnie z bratem. - odparł uprzejmie
Pozwolenia na tym forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach